Ludzie często pytają mnie, które ze znajdujących się w moim niemałym arsenale akcesoriów do bicia jest najbardziej bolesne czy które pozostawia najwięcej śladów. Zwykle dziwią się bardzo jak pokazuję im pozornie niewinnie wyglądającą szpicrutę zakończoną gumowym pierścieniem. Niedowierzanie trwa jednak tylko do pierwszego uderzenia.
Sportsheets zaprojektował idealne narzędzie dla zaprawionych masochistów – trzonek z włókna szklanego jest niezwykle wytrzymały i nie pęknie nawet pod bardzo mocnymi razami, które zostawiają utrzymujące się wiele tygodni sińce. Ból powodowany przez uderzenia można przyrównać do bycia porażonym prądem. Jest intensywny, głęboki i palący, pojawia się z lekkim opóźnieniem, co może uśpić czujność osoby uległej, gdyż układ nerwowy nie jest w stanie natychmiast przetworzyć tak silnych bodźców. I wcale nie trzeba tu używać dużo siły – nawet razy, które zadane innymi moimi szpicrutami, uszłyby za lekkie, tu powodują zamierzony efekt.
Jak na dobrą szpicrutę przystało, Ring Slayerem operuje mi się łatwo i precyzyjnie, co jest szczególnie ważne przy narzędziu o takiej sile rażenia. Wygodna, teksturowana rączka daje stabilizację i nie ślizga się w dłoni. Jednakże mimo tej łatwości, Ring Slayer zdecydowanie nie jest akcesorium dla początkujących – ani z jednego, ani z drugiego końca. Niepoprawnie użyty może spowodować poważne obrażenia. Z drugiej strony nawet perfekcyjnie wycelowany raz może dać ból na tyle silny, że osoba może stracić równowagę, lub spowodować konieczność zakończenia sesji.
Jeśli chcesz narzędzia, którego będą bali się wszyscy Twoi ulegli, nawet zaprawieni masochiści, to zdecydowanie Ring Slayer zasługuje na Twoją uwagę.